Wizyta w Moskwie
Lot był trudniejszy niż zwykle, z przesiadkami. Trzeba było nabierać sił w barach na poszczególnych etapach podróżny. Kontrola paszportowa: strumyk cudzoziemców i jeszcze cieńszy strumyczek Rosjan. Plac przed terminalem Szeremietiewo wyglądał dziwnie: mało taksówek, mało biorących na łebka. Kilka transporterów opancerzonych, policyjne suki, ciężarówki Federalnej Służby Gwardii Narodowej Rosji i jakichś innych tajnych pododdziałów.
Kierowca taksówki, mężczyzna w średnim wieku, zapoznał mnie oczywiście z wyczerpującym raportem operacyjnym dotyczącym bieżącej sytuacji. Na lusterku wstecznym gwardyjska kokardka, na desce rozdzielczej – mała plastikowa ikona jakiegoś cudotwórcy, którego jako stary zdrajca ojczyzny nie byłem w stanie rozpoznać. W stronę patroli migał jakąś legitymacją, na której pyszniła się wielka, gruba litera Z – taka sama była na owiewce.
Na szosie Leningradzkiej minęliśmy kilka posterunków blokujących. Przeważnie nie była to zwykła policja, ale OMON albo Gwardia Narodowa. Funkcjonariusze nie wyglądali jak zwykle – nie byli napuszeni i nabuzowani, raczej zmęczeni i podłamani. Zaczerwienione oczy wskazywały na to, że ostatnich kilka nocy spędzili w ciężarówkach na poboczu i jedynie okazjonalnie posilali się suchym prowiantem. Niektórzy odpoczywali przy rozpalonych wzdłuż drogi ogniskach i kopcili chińskie papierosy. Zanim dojechaliśmy do Dworca Białoruskiego, kilkakrotnie podnosił się szum, słychać było syrenę, na którą mało kto zwracał uwagę. Na placu zatrzymało nas na dłużej. Dokądś powoli, powoli, z chrzęstem sunęła tylna straż Dywizji Kantemirowskiej.
Dworzec Białoruski został trafiony bezpośrednio – jak poinformował mnie kierowca, rakietowym pociskiem kierowanym. Dworzec dymił, plac zapełniały pojazdy wojskowe i strażackie. Mówią, że dużo ofiar.
— Boga się nie boją, oświadczył kierowca, antychrysty!
Jechałem do swojego ukochanego minipensjonatu Świerszczyk, w którym zatrzymywałem się już od wielu lat, kiedy przyjeżdżałem do Moskwy. Przepiękny rejon stolicy – stare zaułki w okolicy Czystych Stawów. Co prawda gdzieś zaraz za rogiem dawne mieszkanie Abakumowa. Ale tuż obok włoska knajpka, ukryta w spokojnym, krótkim zaułku. Knajpka nie ucierpiała, lecz serce mi ścisnęło, kiedy zobaczyłem, co się stało z moją ulubioną Kawo-manią przy obwodnicy Bulwarowej. Była całkowicie zrujnowana, zginęły dziewczyny, które rozsadzały gości. Pamiętam je dokładnie: długie nogi, krótkie spódniczki, zwyczajne, nieco chłodnawe spojrzenia. Mało co ocalało. W ruinach sterczał i trzepotał na wietrze baner reklamowy „Cielęcina z kurkami w groszku”, poniewierał się też czyjś plecak z napisem „Yandex. Jedzenie”.
W Świerszczyku przyjęli mnie jak swojego, wszystko było po staremu. Zachowały się wszystkie budynki z epoki Piotra Wielkiego. Wysepka starej Moskwy. Sieć komórkowa pracowała z przerwami, ale jakoś zdołałem dodzwonić się do przyjaciół, którzy jeszcze zostali w mieście, a nie wyjechali za granicę, czy zaszyli na daczy. No, ale z daczami, jak się dowiedziałem, też nie było tak łatwo ani bezpiecznie. Nieprzyjaciel operował bardzo blisko miasta na kilku kierunkach. W rejonie szosy Mińskiej zginęła połowa Dywizji Tamańskiej i Specjalnego Pskowskiego Dywizjonu Powietrzno-Desantowego.
Kiepsko wyglądały sprawy w moim rodzinnym Izmaiłowie, gdzie przeżyłem dwadzieścia lat przed emigracją, bardzo dawno temu. Metro jeździło tylko do Izmaiłowskiej. Dalej zaczynała się niebezpieczna strefa potencjalnych działań bojowych. Dopiero niedawno udało się przy pomocy niewiarygodnych wysiłków i wsparciu sojuszniczych poddziałów odrzucić nieprzyjaciela za obwodnicę Moskwy.
Szpital Miejski numer 57 zamienił się w szpital polowy, udało mi się tam dostać. Przywozili tu prosto z linii frontu i zgodnie ze wszystkimi zasadami medycyny wojskowej prowadzili selekcję. Wiedziałem jeszcze od ojca, chirurga wojskowego, który doszedł do Berlina, że najtrudniejsze, co może być, to selekcja rannych: kogo brać na stół w pierwszej kolejności, kto może poczekać, a komu się już nie pomoże. Rannych tej ostatniej kategorii było coraz więcej z powodu bezlitosnego, zmasowanego ognia nieprzyjacielskiej artylerii. Mówiono, że praca personelu medycznego mocno utrudniali snajperzy, którzy zagnieździli się nawet w Lesie Izmaiłowskim: między linią metra i szosą Entuzjastów. Bez wahania strzelali do sanitariuszy zbierających rannych.
Do swojej szkoły numer 419 na Górnej Pierwszomajowej nie dojechałem, ale relacje naocznych świadków były straszne. Przez kilka tygodni rejon znajdował się pod kontrolą oddziałów specjalnych Sił Rozjemczych przeciwnika. Wyprawiali potworne rzeczy. Rozstrzeliwali ludzi na oczach sąsiadów. Głównie na podwórkach trzypiętrowych żółtych domów nazywanych „pałacami”, które po przedostatniej wojnie wybudowali niemieccy jeńcy wojenni. Podwórka znajdują się zaraz obok szkoły, w moich czasach słynęły z tego, że woziła się tam szczególnie ostra bandyterka. Ofiary pobić i ataków nożowników trafiały w tamtych czasach do szpitala numer 57. Niektórzy mieszkańcy denuncjowali okupantom swoich sąsiadów jako działaczy administracji, delegatów i tak dalej – wtedy była krótka piłka. Chociaż niektórych wleczono na ciężarówki i dokądś wywożono. Mówiono, że szczególnie ostro świrował czasowy administrator okupowanego rejonu Moskwy, były uczeń mojej szkoły i niegdysiejszy osadzony w kolonii karnej, dokąd został wysłany za włam do kiosku na sąsiednim rogu. Później zniknął razem z oddziałami nieprzyjaciela.
Oddział Sił Rozjemczych wdarł się do mojej szkoły, wywlekli starsze dziewczęta na tyły budynku, gdzie często grałem w nogę, i tam je gwałcili. Kilku oficerów z opaskami Sił Rozjemczych na ramieniu tęsknie przyglądało się temu, rozmawiając przez komórki z kolegami. Niektóre dziewczęta zostały zabite, jednej rozpruli brzuch i wyciągnęli wnętrzności. Kiedy ich batalion zmienił miejsce stacjonowania, ludzie z sąsiedztwa sprzątnęli ciała, pozbierali rozdeptane komórki, iPady, kosmetyki, dwa odcięte palce z manikiurem*.*..
Słyszałem, że do takich akcji nie dopuszczono w „dobrych” dzielnicach Moskwy: na Rublowce i w Barwisze. Tam działały specjalne poddziały prywatnych najemników, chociaż niektóre posesje oberwały z RPG i moździerzy. Kilka pocisków trafiło w sztuczne zbiorniki wodne w posiadłościach elit, a na ich powierzchni pływały martwe ryby, które hodowano dla umilenia życia właścicieli. Zrozumiałe, że najważniejsze bunkry nie ucierpiały, jako że nikt nie wiedział, gdzie się znajdują i jakie w ogóle są. Krążyły tylko plotki, że życie tam płynie normalnie i że w podziemnych salach koncertowych występują różni znakomici artyści i śpiewacy, szczególnie bliscy kierownictwu.
Niezależnie od częstych sygnałów alarmów lotniczych, życie toczyło się jakoś tam i dla mieszkańców miasta. Ekipa zbierała się na wieczorkach poetyckich, gdzie kiedyś spędzałem tyle czasu. Co prawda w popularny klub Chiński Lotnik Dżao Da też trafił pocisk kierowany i zostawił same gruzy. Ku mojemu wielkiemu żalowi, rozwalili również moją ulubioną gruzińską knajpę, która mieściła się w tym samym budynku – miejsce moich moskiewskich spotkań z przyjaciółmi literatami. W ten sposób niestrudzonej Inicjatywie Kulturalnej (luminarzom kultury w Moskwie) pozostało prowadzić wieczorki literackie w schronie przeciwlotniczym, w który zamieniła się stacja metra Kitaj-Gorod.
Zdziwiło mnie to, ale różnej maści stowarzyszenia twórców i pisarzy nie tylko działały, ale i współzawodniczyły ze sobą, przeprowadzały konkursy i wręczały nagrody. Jako że całe to życie kipiało na stacjach metra zamienionych w schrony przeciwlotnicze, ktoś wymyślił i puścił w naród chwytliwe hasło „podziemne nagrody”.
Wielu znajomych zaszyło się na daczach. Jednak to też było niebezpieczne, bo nikt nie wiedział, z której strony nieprzyjaciel może podchodzić do miasta. W zajętych dzielnicach władze okupacyjne urządzały obozy filtracyjne, zwykle w szkołach lub miejscowych klubach, powtarzano o nich straszne plotki. Rzecz w tym, że w podmiejskich rejonach Moskwy działały rozmaite jednostki, włącznie ze szczególnie okrutnym „krymskim” batalionem, i trudno było przewidzieć, na kogo wpadniesz. Opowiadano, że wiele osób wywieźli na „wychowanie” gdzieś daleko, niby czasowo, ale o ich dalszych losach nikt niczego nie wiedział. Bardzo poruszyła mnie wiadomość o tym, że spłonął podmoskiewski pałacyk Muranowo, ulubione miejsce mojej młodości. Był tam punkt oporu jednostek specjalnych FR, to do nich strzelano. Spaliła się komnata na pierwszym piętrze, gdzie zatrzymywał się Gogol.