Kiedy zmarła mama, staliśmy się jak widma. Było w niej tyle życia, że wraz z jej odejściem w mieszkaniu pojawiła się pustka, której nie potrafiliśmy wypełnić. Ani ja, ani mój tata, ani mój brat – nie mogliśmy, jakkolwiek byśmy nie próbowali. Ale nie jestem pewien, czy próbowaliśmy jak należy. Snuliśmy się bez celu, rozchodziliśmy się i schodziliśmy w pokojach. Przestawialiśmy rzeczy, żeby później znaleźć je znów w tych samych miejscach.
Zmarła 20 lutego 2013 roku. Po dziewięciu latach i czterech dniach świat się zawalił, jak stół na seansie spirytystycznym. Na rocznicę – właśnie na dziewiątą – dzwoniłem do taty i słyszałem jego głos. Po raz pierwszy nie mógł pojechać do niej na cmentarz. Cztery dni później dzwonię do niego z pracy, stojąc na schodach. Próbując coś wytłumaczyć, wyjaśnić, chodzę po klatce od ściany do ściany. Na górze moi koledzy omawiają wiadomości, ale to po prostu echo, którego nawet nie zauważam. Tylko słucham jego głosu. Tak, zgadza się, my, tak, wina.
Tata zawsze wydawał mi się przyjaznym duchem, takim Kacprem. Z tych, którzy podrzucają słoiki z konfiturami, z tych, którzy nakrywają stół, kiedy przychodzisz w gości. Wrzucają zabawkę do napełnionej wodą wanny, żeby było jak w dzieciństwie. Dzwonię do niego kilka dni później i słyszę, jak jego głos wymawia cudze słowa: a oni, a tam, a widziałeś? A słyszałeś, co oni tam? Nikomu niczego nie mów! Słyszysz, trzeba milczeć! Dzwoni do mnie, kiedy jestem na zebraniu, i szepcze: nikomu niczego nie wolno. Ustawa została przyjęta, słyszysz, trzeba milczeć.
Uciekam od tego w pracę, w rozmowy z przyjaciółmi, w newsy, w social media, w wiadomości, w jakieś niewielkie gesty: posty, przekłady, słowa. Sklejam słowami odłupane części siebie.
A potem przychodzę do domu, do taty i brata. Mój brat – zawzięte, urażone widmo – siedzi przede mną i pstryka zapalniczką, stuka popielniczką o stół, brzęczy słowami jak łańcuchami: laboratoria, faszyzm, niewolnictwo. Lepsze to niż niewolnictwo.
Chcę krzyknąć, chcę przewrócić stół, ale on zdaje się zbyt realny, a ja – prawie przeźroczysty. To mój brat. A za ścianą mój tata. A te słowa to tylko echo. A ja spuszczam wzrok na podłogę i mówię, że nie chcę tego wszystkiego, nie chcę tego, że tam jest śmierć i to jest niewłaściwe. Brat w odpowiedzi kiwa głową: lepsze to niż niewolnictwo, niż faszyzm, niż nasza śmierć.
A ja znów uciekam, wychodzę i staram się nie przychodzić. Staram się milczeć z nimi, z tymi głosami w telefonie, z tymi wiadomościami na WhatsAppie. Staram się milczeć, dopóki jedziemy na cmentarz do mamy. Wszyscy razem, samochodem, zardzewiałym, zdezelowanym, podobnym już do Latającego Holendra. Gasnącym na skrzyżowaniu, z jednym pasem na przednim siedzeniu. Zamieram i czekam na ich słowa, jakby na echo. Co by powiedziała teraz mama? O nas? O tym wszystkim? Jakim widmem by się stała? Byłaby za? Boję się tego pytania i odganiam je od siebie, ale ono zawsze jest gdzieś obok – w lusterku wstecznym, na naklejce na sąsiednim samochodzie.
Nie odzywamy się, kiedy sprzątamy jej grób. Tylko szmer liści, bulgot wody z butelki potrzebnej, żeby domyć brud, tylko nasze ciche słowa skierowane do mamy. Brat bierze pędzel i bejcę – drewno musi ją wchłonąć, mówi, po czym zaczyna malować ławeczkę i stół. Raz, drugi, trzeci. Czwarty, piąty, szósty. Jesteśmy tu jak w limbo, zastygliśmy jak w bursztynie. Wzdragam się na tę myśl, zdaje się, że jedno zdanie, jedno spojrzenie i całe to milczenie runie i nie uda się go skleić żadnymi słowami. Zostanie tylko nasze wycie, przekleństwa, krzyki – kłótnia nad grobem mamy. Zatrzeszczała gałązka – ciekawe, gdzie ich chowają? Tata wpatruje się w dal. Kogo? Brat patrzy na niego, papieros w zębach, wodzi pędzlem po ławeczce. Naszych chłopaków… Jest ich tak dużo.
Zabieram bratu pędzel – prędzej, prędzej, żeby szybciej skończyło się to cholerne bejcowanie, zdążyć, zanim wszystko się jeszcze ostatecznie nie rozwaliło.
Siódma warstwa, ósma, dziewiąta.
Tyle ich… młodych.
No, oni mają swój cmentarz.
Szkoda ich, mówi mój tata, a ja poznaję jego słowa, jego, a nie to, co wrzeszczało z telewizji i czatów. W końcu go poznaję.
Mus to mus. Myślisz, że ja chcę? Pójdę, jeśli będzie trzeba.
Dziesiąta, jedenasta, dwunasta. Poznaję też brata, ale nie po słowach, a po tonie. Idzie dalej, na grób babci.
Wylej, już niepotrzebne. Szybciej wrócimy.
Trzynasta warstwa, czternasta, piętnasta.
To okropne. I nie ma tam żadnych… wszystko to tylko śmierć.
Dziękuję, tato.
A ja? Jakim jestem widmem? Widmem bolesnych fraz, z social mediowym całunem z przygnębiających postów, z brzęczącymi newsami i powiadomieniami, na które się wzdrygam. Próbuję kogoś dotknąć, próbuję coś powiedzieć, ale moje słowa, moje ręce przechodzą przez innych. Nie mogę nawet minimalnie tego naprawić, nie mogę skleić wszystkich odłamków własnymi słowami. Mogę jedynie wciąż od nowa próbować dotknąć swojego taty, kogoś jeszcze, próbuję przesunąć rzeczy w naszym pustym mieszkaniu. Mogę wciąż od nowa próbować..